Chłodne wieczory, nieprzyjazna toń oceanu i wiatr ucinający głowę. Portugalia zaskakuje na każdym kroku – kulturowo, wizualnie, geograficznie. Wszystko, czego spodziewaliśmy się po tym kraju, okazało się złudne.

Język nie z tej ziemi

Miejsce, w którym Ocean Atlantycki spotyka się z Europą, musi być wyjątkowe. I tak jest w istocie, już od samej granicy. Włączamy radio, by posłuchać hiszpańsko brzmiącej mowy – a tymczasem z głośnika wita nas pomieszany język. Portugalski należy wprawdzie do rodziny języków indoeuropejskich, ale nam bardziej przypomina… szwedzki lub węgierski. Gdyby nie spalony krajobraz za oknem, moglibyśmy Was nabrać, że jedziemy nad Balaton.

Przydrożna zabudowa również jest inna. W miejsce pomarańczowych domostw pojawiają się parterowe domki w białym kolorze, często mocno zaniedbane. Za wioskami droga nie kręci już między gołymi, marsjańskimi szczytami (jak to miało miejsce w Andaluzji). Krajobraz jest bardziej wypłaszczony (a przez to nudniejszy dla oka). Co jakiś czas przy drodze pojawiają się charakterystyczne pinie – karłowate sosny z rejonu Śródziemnomorskiego.

Faro i Praia de Marinha

Początkowy przystanek: Faro. Śliska, brukowana kostka prowadzi do „centrum” miasta, które wbrew swojej nazwie (port. faro zapach) nie pachnie ładnie. Z pozoru zapomniana mieścina przyjmuje fale turystów w lokalnych knajpach. Fala napływa z góry: co chwila nad naszymi głowami przelatuje samolot z kolejnymi wczasowiczami na pokładzie. Zmierzają do Algarve, plażowego rejonu Portugalii. Nadbrzeże wzywa, więc i my zostawiamy Faro far far away.

Pierwsza portugalska plaża, Praia de Marinha, wygląda z góry bardzo obiecująco. Trzeba przyznać, że natura wyrzeźbiła tu istne cuda. Żółte piaskowce i klify wystają groźnie znad tafli wody. Między jednym skalistym strażnikiem a drugim – piaszczysty skrawek lądu, na którym nikt nie waha się pokazać swoich kształtów. Jesteśmy przekonani, że na dole musi być plażowy raj. Z tą pewnością schodzimy wytyczoną ścieżką ku plaży.

Nie każdy przejdzie

Następne portugalskie zaskoczenie pojawia się tuż za rogiem. Uroczo położona plaża nie graniczy z przezroczystą wodą, lecz z… czymś w rodzaju „guano”. Tak nazywamy brązowe i gęste jak ramen glony, które bronią dostępu do niewielkiego fragmentu piasku.  Czekaliśmy na portugalską wodę jak dzieciaki na wakacje. Wszystko przygotowane, kostiumy założone naprędce w naszej samochodowej przebieralni – a tu taki klops.

Konsternację potęguje kolejna przeszkoda: wystająca skałka, którą co chwila podmywa szaleńcza fala. Żeby dotrzeć do plaży, trzeba ją pokonać. Jednak wielu nic sobie z niej nie robi. Autostrada ludzi przemieszcza się w dwie strony, więc decydujemy się i my. W nagrodę dostajemy takie widoki:

Jestem morsem!

Portugalskie plaże wyglądają kosmicznie; to zupełnie inna bajka. Ich oryginalne położenie przyciąga jak magnes. Chcesz wskoczyć do wody w biegu – niczym Pamela Anderson w Słonecznym Patrolu. Wydaje Ci się, że woda rozbryźnie się radośnie, zmywając pot upalnego dnia. Masz rację – wydaje Ci się. Ledwie zanurzasz koniuszek palca, by wzdrygnięty od zimna wrócić na ręcznik.

Atlantyk spokojnie mógłby „rywalizować” z naszym Bałtykiem w kategorii „najzimniejsza temperatura wody” – przy czym nie jesteśmy pewni, który z nich by te zawody wygrał. W portugalskim rejonie Algarve, odwrotnie niż w Alicante, mówiliśmy do siebie nawzajem „wchodzę tylko dlatego, że to ocean”. Dwa razy zanurzyliśmy się z piskiem po szyję.

Praia de Castelejo

Drugiego dnia zajeżdżamy na Praia de Castelejo. Plaża robi na nas największe wrażenie. Parafrazując klasyka, można by w tym miejscu powiedzieć: „Marian, tu jest jakby… filmowo”. W licznych, przybrzeżnych oczkach odbija się portugalskie słońce. W szerokim, piaszczystym kadrze Pan Ocean pokazuje swoją miażdżącą siłę. Rozgorączkowani surferzy biegają z deskami od lądu do wody, próbując ujarzmić wodny żywioł. Spore rozlewisko ukazuje miejsce, gdzie jeszcze wczoraj zaczynał się ląd.

Kawałek Australii w Europie

Idziemy dalej wzdłuż plaży, losowo wybierając kierunek. Szybko okazuje się, że Praia de Castelejo to dopiero prequel do tego, co znajduje się tuż za rogiem. Pojawiają się mocno czarne, przypominające węgiel, skały. Skalny grzyb w odcieniu smoły tworzy „wejście” do sąsiedniej Praia de Cordoama. Z jej lewej strony – nieprzebrany ocean. Z prawej – wysokie na kilka metrów „organy”, na których Bach mógłby wygrywać swoje popisowe msze.

Przed nami australijski krajobraz w Europie, szeroki aż po horyzont. Jesteśmy wręcz pewni, że Praia de Cordoama „zagrała” Antypody w niejednej filmowej produkcji. Jak to dobrze, że jej przybrzeżne wody są równie nieprzyjazne, co te australijskie! W napiętym harmonogramie podróży nie musimy wybierać, na której plaży się wykąpać. Zostawiamy je wszystkie za sobą i jedziemy dalej – ku Lizbonie.

Wietrzna siostra Hiszpanii

Portugalia – niby po sąsiedzku od Hiszpanii a jednak zupełnie od niej różna. Dla nas to kraj pełen tęsknego fado i wina w kolorze zieleni. Migawki ze słonecznej Lizbony mają swoją historię, którą opowiemy już w następnym poście.

Author

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *