Kojarzycie górę z czekoladek Toblerone? To Matterhorn – najbardziej znany (choć nie najwyższy) szczyt szwajcarskich Alp. W Zermatt można go podziwiać zarówno podczas trekkingu, jak i z najwyżej położonego punktu widokowego, dostępnego kolejką górską. Pierwszą opcję już „zaliczyliśmy”. Najwyższy czas na drugą – Matterhorn Glacier Paradise.

4 000 m – jak się przygotować?

Nie bacząc na wskazówki termometru pakujemy do plecaków czapki, szaliki / kominy oraz rękawiczki. Asekuracyjnie zakładamy grube (nawet wełniane) skarpety i górskie buty. Cóż to, czy szykujemy się na jakąś „grubą” wyprawę? Nic z tych rzeczy. My tylko planujemy wjechać kolejką… na prawie 4 000 m n.p.m. Nie wiemy, jaka temperatura będzie panowała na górze, więc wolimy być przygotowani. Bierzemy również lornetkę – później okaże się, że była to najlepsza decyzja ever! W ostatniej chwili łapiemy jeszcze termos z gorącą herbatą i – oczywiście – okulary przeciwsłoneczne. Nie ma nic gorszego dla oczu, niż słońce odbite od plam śniegu. A śniegu na pewno będzie tam sporo…

Jest jeszcze słowo klucz: aklimatyzacja. Wiele osób przyjeżdża do Zermatt prosto z lotniska, by OD RAZU wjechać kolejką na prawie 4 kilometry w górę. To duży błąd. Na tej wysokości ciśnienie spada poniżej 650hPa, co może skutkować objawami choroby wysokościowej. Ucisk w klatce, zawroty i bóle głowy, nudności… Chcieliśmy tego uniknąć, więc specjalnie zaczęliśmy nasz wyjazd od regionu Jungfrau. Tam zrealizowaliśmy dwa całodniowe trekkingi – jeden z 1629 metrów przewyższenia (o którym piszemy tutaj) i drugi z 400 metrów. Po dniu przerwy dotarliśmy do Zermatt w kantonie Valais i odbyliśmy kolejny trekking, tym razem z przewyższeniem rzędu 980 metrów. Odwrotna kolejność działań nie wchodziła w grę.

Matterhorn Glacier Paradise

Dzień zapowiada się deszczowo, ale jesteśmy dobrej myśli. Przygotowani i odpowiednio ubrani wsiadamy w pociąg w miasteczku Tasch, w którym śpimy. Start naszej kolejkowej przygody rozpoczyna się w górskim kurorcie Zermatt (położonym 6 km dalej) – trzeba się dostać prawie na koniec miasteczka. Wychodząc z dworca kierujemy się główną ulicą BanhoffStrasse w stronę otaczających Zermatt szczytów. Po kolejnych 500 metrach mijamy plac, przy którym stoi Muzeum Zermatlantis Matterhorn oraz kościół św. Maurycego. Dalej, przez OberdorfStrasse, docieramy nad rzekę Mattervispa. Przechodzimy mostem na drugą stronę, gdzie wyrasta przed nami napis: Matterhorn Glacier Paradise.

Jest pełnia letniego sezonu, więc kolejka jeździ już od 07:00. Czekamy na zakup biletów a „nasz” Matterhorn ginie gdzieś w chmurach. Monitory pokazują aktualne warunki na górze, które nie napawają optymizmem. Pani w kasie bezradnie rozkłada ręce. Nie mamy jednak wyboru. Nasz szwajcarski plan wyprawy jest zbyt napięty; możemy wjechać na górę tylko w ten jeden dzień. Kupujemy więc bilety, modląc się o to, by za pół godziny pogoda na szczycie była bardziej łaskawa. Z duszą na ramieniu kierujemy się do pierwszej kolejki. Ekscytacja rośnie z każdą minutą. Już za chwilę kolejne nasze marzenie się spełni – postawimy stopę na najwyższym punkcie Europy (*dostępnym kolejką)!

Ceny i przesiadki

Wyżej już się nie da. Klein Matterhorn, na styku Szwajcarii i Włoch. To właśnie tu znajduje się najwyżej położona stacja kolejki górskiej w Europie, Jeśli – tak, jak i my – nie macie ogromnego doświadczenia wspinaczkowego, to Matterhorn Glacier Paradise będzie dla Was niebywałą atrakcją. Wagoniki eleganckiej kolejki gondolowej wjeżdżają na zawrotną wysokość 3 883 m n.p.m. Ze szwajcarskiej strony ta przyjemność kosztuje 109CHF dla osoby dorosłej i 54,50CHF dla dzieci od 9 do 16 roku. Można wjechać taniej, jeśli odpowiednio wcześniej wykupi się kartę Swiss Travel Pass. Wtedy cena za dorosłego spada do 54,50CHF. O Swiss Travel Pass opowiemy więcej w kolejnym, dedykowanym artykule.

Sam wjazd na wysokość prawie 4 kilometrów nie jest sprawą łatwą. Ze względu na nierówności terenu Szwajcarzy podzielili trasę na kilka etapów. Pierwsza gondola – mały wagonik, na kilka osób – „wynosi” nas ponad zabudowania Zermatt, aż do Furi (1 867 m n. p. m.). Tu musimy się przesiąść do większej, kilkunastoosobowej gondoli (jak na Kasprowy Wierch) – przesiadka jest bardzo intuicyjna, nie sposób się zgubić. Na tym etapie krajobraz za szybą zdecydowanie się zmienia, jak byśmy stopniowo zmniejszali skalę otoczenia. Druga kolejka zatrzymuje się dopiero na szczycie Trockener Steg (2 939 m n.p.m.), z przepięknym, wręcz patagońskim krajobrazem i spokojną taflą jeziora. Jeszcze tu wrócimy; na razie jedziemy dalej.

Na szczycie Klein Matterhorn

Ostatni etap podróży. Czysty, przeszklony wagonik. Tylko dla nas. Z bliska podziwiamy rozczochrane skały, wielkie płaty śniegu i lodowcowe jęzory. Wpatrzeni w dziki, niedostępny dla nas świat, nie zauważamy, że wagonik zatrzymuje się na końcowej stacji. Jesteśmy jeszcze w budynku, ale już zapiera nam dech w piersiach. Zakładamy na siebie wszystkie warstwy. Ciasna winda wynosi nas na piętro. Długim holem zmierzamy do wyjścia na platformę. Magiczna granica pęka – jesteśmy 3 888 m n. p. m. Już za drzwiami mamy do pokonania kilka stopni. Lepiej pokonywać je powoli – na tej wysokości tlenu jest dwa razy mniej tlenu, niż na poziomie morza.

Platforma nie jest duża. Na jednej stronie postawiono spory krzyż a pod nim makietę z nazwami oglądanych szczytów. Prawie 40 alpejskich czterotysięczników – zarówno po szwajcarskiej, jak i po włoskiej stronie. Jest trochę mgliście, ale gdy tylko chmury się przesuwają, to decydowanie jest na czym zawiesić oko. Wśród tych skalistych olbrzymów próbujemy zlokalizować nasz wczorajszy trekking, lecz nie jest to łatwe zadanie. Kierujemy więc wzrok ku Zermatt, skąd wyjechaliśmy na górę – miasteczko jest mikroskopijne i wygląda przeuroczo. Z tej wysokości wyraźnie widać skalę Alp, aż po horyzont. W bliskiej odległości, na prawo od krzyża, „kłania” nam się Breithorn (4 164 m n. p. m.). Jest tuż za barierką.

„Wspinaczka” na Breithorn

Większość turystów tłoczy się przy zamontowanej lornecie (uff, jak dobrze, że wzięliśmy swoją!) Dostrzegamy przez nią kilkanaście osób, spiętych liną – mozolnie pną się do góry po białym od śniegu zboczu. Z tej perspektywy wyglądają niczym wspinacze w Himalajach. Zgodnie stwierdzamy, że taka wspinaczka jest poza naszym zasięgiem. Polska rodzina, która wróciła przed chwilą z Breithornu, jest innego zdania. Ojciec chce zarazić nastoletniego syna wspinaczką górską. Chyba mu się udało, bo młody twierdzi, że wspinaczka to była… pestka. Według niego liny są tylko dla fasonu. Zresztą – dla wielu Breithorn uchodzi za jeden z łatwiejszych czterotysięczników do zdobycia. Wystarczy tylko ruszyć ze stacji Matterhorn Glacier Paradise…

Ciężko nam ten podgląd skonfrontować. Żegnamy dwoje wspinaczy, ale nie chcemy wracać do budynku. Na szczycie możemy być tak długo, jak chcemy – byle zdążyć na ostatnią kolejkę w dół. Uparcie czekamy, aż Mattehorn pokaże nam swoje skalisto-białe wdzięki. Aparat wycelowany w szczyt, osłonięty przez nisko wiszące chmury. Turyści na platformie wymienili się już kilka razy. Mała Hinduska pląsa radośnie w sandałkach a nam palce sztywnieją z zimna. Po dwóch godzinach dezerterujemy bez osiągnięcia celu. Początkowo zalewa nas żal, że po tylu tysiącach kilometrów nie będzie nam dany TEN widok. Po czasie przychodzi refleksja – w życiu nie może być idealnie. Jak na tak napięty wyjazd, wszystkie pozostałe plany udały nam się koncertowo.

Lodowe rzeźby, jezioro i muzeum

Wracamy do budynku, gdzie czekają na nas inne atrakcje Matterhorn Glacier Paradise. Z restauracji oraz sklepiku z pamiątkami celowo nie korzystamy. Interesuje nas bardziej sala kinowa z filmami dokumentalnymi na temat Matterhornu. Jednym z nich jest film o powstaniu lodowych rzeźb, które można podziwiać… w lodowym pasażu, tuż obok. Panuje tu przeraźliwe zimno, ale ciekawość zwycięża. Artyści wyrzeźbili w lodowych skałach zwierzęta, ludzi a nawet… lodowy tron. Na odważnych czeka również lodowa zjeżdżalnia, wykuta w ciemnym tunelu. Zostawiamy atrakcję dzieciakom a sami wsiadamy do kolejki powrotnej.

Proporcjonalnie do zmniejszającej się wysokości zdejmujemy z siebie kolejne warstwy. Tlenu przybywa; w końcu można oddychać pełną piersią. Zatrzymujemy się na stacji Trockener Steg. Po 500-metrowym spacerze docieramy do jeziorka Theodulgletschersee. Księżycowe podłoże chrupie pod butem. Ciężko oderwać oczy od tego miejsca, ale kolejka wzywa. Już w Zermatt, w pełnym słońcu, docieramy do Muzeum Alpinizmu. Świetna miejscówka – w barwny sposób przedstawia historię alpinizmu w regionie i życie pierwszych mieszkańców. Są tu informacje o pierwszych zdobywcach Matterhornu oraz geologii i florze okolicy. Dzięki Swiss Travel Pass wchodzimy za darmo.

Dalej, w Alpy!

To był dzień pełen wrażeń! Wizytą w muzeum kończymy naszą przygodę w Zermatt. Na kempingu w Tasch pakujemy duże plecaki, dokładając do nich śpiwory i karimatki. Jutro czeka nas noc… poza autem, prawie 400 kilometrów dalej. Dlaczego tak daleko i co w tym czasie zrobimy z autem? O tym będzie mowa w następnym artykule.

Author

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *