Trekking zaczyna się niewinnie. Szybko uświadamiamy sobie, że lekko nie będzie – to w końcu Szwajcaria. Zbędne raki ciągną plecak w dół. Bezchmurne niebo sprawia, że język ląduje na brodzie. Asfalt srogo pnie się pod górę. Momentami trzeba podchodzić na palcach. Jednak perspektywa widoków sprawia, że człowiek zniesie wszystko.

Dolina, która zainspirowała Tolkiena

Upał, głód czy niewygoda nie mają znaczenia, gdy w grę wchodzą marzenia. My o Szwajcarii marzyliśmy od dawna. Kusiły nas kolejki i pociągi, ale przede wszystkim planowaliśmy trekking. W związku z tym na 10 dni przed wyjazdem zabraliśmy się za szukanie szlaków. Godziny przeczesywania Internetu zaprowadziły nas do Doliny Lauterbrunnen, ukrytej w samym sercu Szwajcarii. Z Berna można tu dojechać autem w 1,5 godziny, z Zurychu – w 2 godziny (trasą przez Lucernę). Dolinę docenią zarówno wspinacze, jak i mniej aktywni turyści. Ci pierwsi – za bliskość wymagających ścian Jungfrau, Eigeru czy Monch. Ci drudzy – za odpoczynek w niedalekim Interlaken, malowniczo położonym nad jeziorami Thuner i Brienz.

My polecamy ją każdemu, kto chce zobaczyć Szwajcarię w pigułce. W końcu ktoś kiedyś powiedział, że Lauterbrunnen to najpiękniejsza dolina w całej Szwajcarii. Nie znamy autora tej sentencji, ale w sumie przyznajemy mu rację. Zresztą – sam J.R.R. Tolkien zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia. Pisarz przybył do Lauterbrunnen tuż przed I wojną światową. Dolina spodobała mu się tak bardzo, że na jej podstawie stworzył Rivendell – krainę elfów z trylogii Władców Pierścieni. Zgodnie stwierdzamy, że elfy spokojnie mogłyby ją zamieszkiwać.

Lauterbrunnen i Kleine Scheidegg

Szwajcarskość Lauterbrunnen czuć na każdym kroku. Wzdłuż drogi ulokowały się klasyczne szwajcarskie chatki, ze spadzistymi dachami i drewnianymi okiennicami. Środkiem płynie strumień turystów. Nad ich głowami powiewają charakterystyczne czerwone flagi z białym krzyżem. Zmęczonych skwarem turystów ochładzają krople Staubbach – jednego z 72 wodospadów w całej dolinie. Staubbach przyciąga uwagę wszystkich, bo woda spada tu z wysokości 299 metrów. To najwyższy wolnospadający wodospad w całej Europie. My podziwiamy go przez trzy dni, z Campingu Jungfrau (795 m n.p.m.). Śmiało możemy powiedzieć, że to najpiękniejszy camping, na jakim przyszło nam w życiu spać.

Nasza górska przygoda zaczyna się piętnaście po ósmej. Z campingu wychodzimy z konkretnym planem. Chcemy dotrzeć do Kleine Scheidegg – przełęczy w Alpach Berneńskich, położonej na wysokości 2 061 m n.p.m. Miejsce jest tak malownicze, że co roku przyciąga tysiące turystów. Znajduje się tu hub przesiadkowy dla słynnej czerwonej kolejki zębatej. Wiele przewodników mówi, że to największa atrakcja turystyczna Szwajcarii. Ta niezapomniana przygoda startuje w Dolinie Lauterbrunnen. Pociąg wspina się po licznych zakrętach i gwarantuje bajkowe widoki. Chwilę po przekroczeniu Kleine Scheidegg kolejka wjeżdża w tunel, wydrążony w skale góry Eiger (3 970 m n.p.m). Docelowo – wysadza turystów na Jungfraujoch, czyli przełęczy na wysokości 3454 m n.p.m.

Kleine Scheidegg – kolejką czy pieszo?

Można powiedzieć, że Szwajcarzy zbudowali sobie metro w Alpach. Niestety, jest jedno „ale” tej wspaniałej atrakcji – zaporowa cena. Jeżeli planujecie wjechać kolejką na szczyt, to lepiej zaopatrzcie się w kartę Jungfrau Travel Pass. My kupiliśmy 3-dniowe karty Swiss Travel Pass, które pozwalały na tańsze podróże komunikacją. Rejon Jungfrau rządzi się jednak innymi prawami. Swiss Travel Pass daje jedynie 25% zniżki na kolejkę Jungfrau. Za bilety w dwie strony musielibyśmy dopłacić jeszcze 1500 zł za naszą dwójkę. Oczywiście, w tej cenie wjechalibyśmy praktycznie pod sam szczyt Eigeru. Kusząca sprawa – bo wiemy, że nie wejdziemy tam pieszo. Jednak zdrowy rozsądek bierze górę. Szukamy więc innych rozwiązań.

Na szczęście wjazd kolejką to nie jedyny wariant dostania się na się na Kleine Scheidegg. Drugą opcją jest trasa piesza. I (według nas) jest to opcja lepsza. Po pierwsze – nie da się zobaczyć / sfotografować czerwonego pociągu, jeśli się nim jedzie. Po drugie – nasz Swiss Travel Pass chcemy wykorzystać w innych miejscach. Szwajcaria ma tak wiele atrakcji, że 3-dniowa karta i tak będzie niewystarczająca. Wolimy zostawić ją na szczyty, których nie damy rady zrobić pieszo. Trekking na Kleine Scheidegg jest w naszym zasięgu – choć strona All Trails opisuje go jako trudny. Sprawdzamy na mapach topografię terenu. Okazuje się, że na szlaku nie ma (nieosiągalnych dla nas) elementów wspinaczkowych. Spróbujemy więc dojść jeszcze wyżej: do podstaw lodowca Eigeru (Eigergletscher, 2 333 m n.p.m.).

Kleine Scheidegg – opis szlaku

Skoro mapy „mówią”, że szlak można pokonać w 100% na nogach., to gdzie ta wspomniana trudność? Chodzi o długość trasy i spore przewyższenia. Rozszerzona trasa do lodowca Eigeru to ponad 1600 metrów pod górę i tyle samo w dół. Przejście całego szlaku oznacza, że godzimy się na 25 kilometrów w nogach. Widoki wynagradzają jednak trudy. Od pewnego momentu szlak wręcz pokrywa się z trasą czerwonej kolejki. Decyzja zapada więc szybko. Musimy jak najszybciej wyjść z miasteczka. Mijamy wielki parking w Lauterbrunnen a potem kierujemy się w dół ulicą bei der Kirche. Przechodzimy drogą przez wartką rzekę Lutschine i za kościołem skręcamy w pierwszą ulicę w lewo. Od tej pory pniemy się już tylko ku górze.

Trekking zaczyna się niewinnie. Szybko uświadamiamy sobie, że lekko nie będzie – to w końcu Szwajcaria. Zbędne raki ciągną plecak w dół. Bezchmurne niebo sprawia, że język ląduje na brodzie. Asfalt srogo pnie się pod górę. Momentami trzeba podchodzić na palcach. Jednak upał, głód, niewygoda – nie mają znaczenia. Perspektywa widoków sprawia, że człowiek zniesie wszystko. Gdy tylko pierwszy szczyt majaczy w oddali, dosłownie zapominamy o jedzeniu. Dopiero przy zejściu uświadomimy sobie, jak drastycznie mało kalorii spożyliśmy tego dnia. Do wejścia na szczyt „wystarczyła” paczka orzeszków, mus owocowy i pół bułki (na głowę). Jeśli kiedyś zrobicie podobną trasę, to broń Boże nie naśladujcie nas w kwestii jedzenia.

W drodze do Wengen

Za Lauterbrunnen nie mamy chwili wytchnienia. Topografia terenu dalej jest „niesprzyjająca”. Całe szczęście, że ścieżka wchodzi w las. Co jakiś czas zza drzew wyłania się pocztówkowy widok na dolinę. Nie ma zmiłuj, musimy przystanąć na zdjęcia. Patrzymy na dolinę oczami Tolkiena, tracąc rachubę czasu. Z letargu „wybudza” nas dźwięk, który również jednoznacznie kojarzy się ze Szwajcarią. To krowie dzwonki głośno oznajmiają, że najbliższa cywilizacja już niedaleko. Jeszcze tylko kilka (-naście?) zakrętów pod górę… i naszym oczom ukazują się domki Wengen. Położona na 1274 m n.p.m. wioska nie odbiega urodą od „naszego” miasteczka w dolinie.

Wengen – podobnie jak Lauterbrunnen – ma więcej turystów na metr kwadratowy, niż rdzennych mieszkańców. Na każdym kroku mijamy hotele i pensjonaty. Domyślamy się, że toczą między sobą „bój” o najlepszy widok na Alpy Berneńskie. Zwycięzca tej bitwy wystawia pewnie ogromny rachunek za noc. Nie chcemy tego sprawdzać. My nasz najlepszy hotel świata zostawiliśmy 500 metrów niżej. Zresztą – naszą Zafirką i tak nie zaparkowalibyśmy w Wengen. Miasteczko dba o ekologię, więc ruch kołowy jest zakazany. Zmotoryzowani muszą zostawić auto w Lauterbrunnen i skorzystać z kolejki Wengernalpbahn.

Z Wengen do Kleine Scheidegg

Opuszczamy wioskę. Przed nami majaczą już białe szczyty – nie możemy się na nie napatrzeć. Najchętniej już tutaj zatrzymalibyśmy się na dłużej, ale trzeba (i warto) iść dalej, by osiągnąć zamierzony cel. Z tej wysokości nie widać już Doliny Lauterbrunnen – schowała się za górą, którą obeszliśmy. Wengen wydaje się malutkie jak szpilka a nas otaczają coraz większe przestrzenie. Nabieramy więc wysokości i nagle… niespodzianka. Dalszą drogę zagradza skromny, gumowy szlaban. Chwila konsternacji. Cały plan legł w gruzach. Wszystkie nadzieje na szczyt umarły.

Z bardziej wymagającym płotem spotkamy się jeszcze później, za najbliższym hotelem. Jego pracownica sugeruje, że jak najbardziej możemy iść dalej. Stosujemy się grzecznie do jej sugestii – podobnie jak inni turyści, których celem jest Kleine Scheidegg. Nie wiemy, po co postawiono na tym szlaku płoty – bo wyłącza nam myślenie. Głos więdnie w gardle, gdy dochodzimy do ściany.

Nie da się zapomnieć tego widoku. Skalna ściana wygląda, jakby ją ktoś dokleił na horyzoncie. Od momentu pokonania pierwszej „bramki” cały czas mamy ją po prawej stronie. Większość przewyższeń już za nami i teraz patrzymy na crème de la crème. Po około godzinnie stukania kijami o ścieżkę naszym oczom ukazuje się gwóźdź programu. To Kleine Scheidegg – oaza cywilizacji, otoczona alpejskimi czterotysięcznikami. Na prawdziwej kolejowej makiecie ktoś postawił dworzec, restaurację i nawet hotel. Według nas – niepotrzebnie. Widoki bronią się same.

Lodowiec Eigeru – 2 333 m n.p.m.

Stąd już „tylko” 300 metrów do podstaw lodowca Eigeru – grzech nie skorzystać. Za Kleine Scheidegg ruszamy więc w prawo, za innymi ludźmi – w kierunku widocznej na horyzoncie stacji. Mijamy zbiornik retencyjny i po 50 minutach docieramy do północnej ściany Eigeru. Słynny szczyt przez lata elektryzował wielu i „bronił się” przed zdobyciem aż do 1858 roku. Pierwsi zdobywcy zapewne wspinali się po lodzie i skale. My nie mamy takich ambicji (ani umiejętności). Podziwiamy więc sam lodowiec Eigeru. Biały kolos prezentuje się inaczej, niż to sobie wyobrażaliśmy. Główny jęzor jest wyraźnie cofnięty, aczkolwiek i tak budzi respekt swoim ogromem.

W dole, po szutrowej trasie, przesuwają się małe kropki. To turyści, którzy idą innym szlakiem – z Murren. Kiedyś go przejdziemy. Teraz wracamy na camping tą samą drogą. Kusi nas, by zrobić pętlę – mapa pokazuje szlak wzdłuż ściany Eigeru, w kierunku Grindelwald. Wygląda pięknie, ale w praktyce oznacza prawie 40 km po górach. Rezygnujemy, bo przed nami jeszcze dwa dni górskie (w tym jeden wymagający). Nie chcemy „zepsuć się” na pierwszym trekkingu. Mamy już „w nogach” 25 kilometrów, co również jest naszym górskim rekordem odległościowym.

Podsumowanie

Na campingu nie mamy siły na nic. Ogarniamy tylko podstawowe czynności wokół siebie (kąpiel, obiad i zmywanie). Zasypiamy jak susły pod prawie 300 – metrowym wodospadem. Dzień nie mógł wyglądać piękniej. Zastanawiamy się, czy jeszcze kiedyś zrobimy podobne przewyższenie. Jeśli tak, to minimum w Alpach.

Author

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *