Szlak Pięciu Jezior z widokiem na Matterhorn to jedna z najpiękniejszych atrakcji górskich w Szwajcarii. Trasa kilka razy zmienia kierunek, ale główna góra Helwetów zawsze jest „na widoku”. Sam trekking to całodniowa wyprawa i konkretne przewyższenia, jednak jej kulminacyjny moment wynagradza wszystko. Od zawsze chcieliśmy zobaczyć ten widok.

Tasch – baza wypadowa do raju

Tasch, 6 kilometrów od Zermatt. Camping Alphubel przeżywa oblężenie. Stoimy w korku na wjeździe, modląc się, by było jeszcze miejsce. Jest kilka minut przed 18:00. Według szwajcarskiego porządku: „na styk”. Pracownica z Polski informuje nas, że zostały ostatnie wolne parcele. Uff, mamy sporo szczęścia. Camping Alphubel to niejedyne pole namiotowe w tej okolicy, ale bez wątpienia najlepiej położone. Znajduje się przy samym dworcu, z którego co chwila odjeżdżają nowoczesne pociągi do Zermatt. Kto się nie załapie, ten szuka szczęścia w Campingu Attermenzen. To dwa kilometry dalej, co znacznie utrudnia poranną logistykę.

Można, oczywiście, spać w samym Zermatt. Jednak ceny hoteli czy pensjonatów wołają o pomstę do nieba. Zresztą – do samego Zermatt nie wolno wjechać autem. Szwajcarzy już jakiś czas temu stwierdzili, że serce Alp powinno być wolne od spalin. Auto trzeba więc zostawić na parkingu w Tasch, tuż obok dworca. Koszt całodobowego parkowania to 15 CHF. Parking posiada aż 2 100 miejsc postojowych, ale my nie musimy z niego skorzystać. Zafirka parkuje już na Campingu Alphubel. Szybka kąpiel w średniej jakości łazienkach. Szybka kolacja, na którą (jak zwykle) składa się to, co akurat mamy pod ręką. Zasypiamy z wizją trekkingu z widokiem na Matterhorn. Czy uda się zrealizować plan?

Zermatt – pierwsze wrażenia

Pierwszy sukces odnotowany. Wstajemy gdy jeszcze jest ciemno, co dla nas jest sporym osiągnięciem. Pierwszy pociąg, chwilę po 6-stej, ucieka nam sprzed nosa. Na szczęście składy jeżdżą co 5 – 20 minut a sam bilet – jak na szwajcarskie warunki – kosztuje tylko 9 CHF w jedną stronę. Jednostajny stukot dobudza zaspany organizm. 12 minut później pociąg wjeżdża do miasteczka na końcu świata. Stąd nie ma już dalszych dróg na południe; są tylko szlaki przez góry. Zermatt – bo o nim mowa – to z jednej strony typowa górska mieścina a z drugiej spory tygiel kulturowy. Na ścianie dworca Szwajcarzy witają gości w kilkunastu językach świata, nawet tych egzotycznych. Dostrzegamy również znajome „dzień dobry”. Wielokulturowy tłum „wylewa się” z dojazdowej kolejki i kieruje ku wyjściu.

Panuje tu ogólny harmider. Pod dworzec podjeżdżają elektryczne meleksy, które rozwożą gości do swoich baz hotelowych. Widać, że wielu z nich to bogate persony. Ale w tłumie nóg, głów i rąk nie brakuje też wytrawnych wspinaczy, głównie w sile wieku. Przy ich markowych plecakach obijają się równie drogie kaski. Obwieszeni karabińczykami i linami dumnie kroczą przez główny deptak. Tupot ich solidnych butów odbija się echem od witryn sklepowych. Wydaje się, że nie pasują do głównej uliczki miasta, gdzie na każdym rogu „krzyczą” drogie szwajcarskie zegarki. Ale oni doskonale wiedzą, co robią. Ich celem jest sam Matterhorn. Naszym – „jedynie” trekking z widokiem na górę gór.

Początek Szlaku Pięciu Jezior

Z dworca kierujemy się w prawo, główną ulicą. Kilka minut później odbijamy w pierwszą lepszą uliczkę w lewo, docierając do rzeki Matter Vispa. Dojście do szlaku startuje po drugiej stronie rzeki. Trzeba przejść przez most, trochę się cofnąć i wypatrywać schodów między prywatnymi posesjami. To chyba powszechna praktyka w Szwajcarii, bo w Lauterbrunnen mieliśmy podobnie. Wspinamy się więc po stromych schodach i powoli wychodzimy z wioski. Na pewnej wysokości, pomiędzy ostatnimi domami, doznajemy pierwszego szoku – Matterhorn pokazuje nam się jak „na talerzu”. Gdybyśmy mieli takie widoki z własnej kuchni, każde z nas przypaliłoby jajecznicę… Jesteśmy tu jednak tylko tubylcami, więc wracamy myślami i nogami do rzeczywistości.

Szlak prowadzi teraz przyjemnym leśnym tarasem, ponad zabudowaniami w Zermatt. Na tym etapie pokrywa się on ze ścieżką edukacyjną dla najmłodszych. Nic dziwnego – przecież „górskie” dzieciaki też muszą mieć swój plac zabaw. Do pierwszego zakrętu trasa jest mniej więcej na jednej wysokości. Mijamy drogowskaz na Leisee i kierujemy się na Moosjisee (* poniżej napiszemy, dlaczego taki kierunek jest lepszy). W końcu wychodzimy poza granicę lasu i skręcamy w lewo. Teraz zaczyna się właściwe podejście. Za nami – Matterhorn w pełnym słońcu. Przed nami – pasterska wioska, wyglądająca na opuszczoną. Kilka drewnianych chat „rzuconych” wzdłuż szlaku. Zatrzymujemy się na drugie śniadanie. Cisza tego miejsca aż kłuje w uszy.

Jeziora powyżej Śnieżki

Idziemy dalej, co jakiś czas oglądając się za siebie. Zermatt zniknęło gdzieś na dole. Ale to nic, bo przed nami kolejne zabudowania. Na tle niewzruszonych szczytów majaczy mała knajpka. Zaprasza zapachami do środka, ale nie korzystamy z niej. Nie mamy tyle czasu. Nogi same rwą się do dalszej drogi, zgodnie z pierwotnym planem. Trasa zmierza teraz do pierwszego oczka wodnego. Szlak Pięciu Jezior zaczyna się od Moosjisee, na wysokości 2 139 m n. p. m. To sztuczny akwen o mocno turkusowej barwie. Tuż przy nim stado owiec z uwagą skubie skubie trawę. Musimy przystanąć, bo dalszą drogę zablokowały dwa barany. Nie będziemy wchodzić im pod rogi.

Gdy w końcu się rozstępują, możemy iść dalej. Sprawnie dochodzimy do kolejnego jeziora, przechodząc kładkami przez koryto strumienia. Grunsee nie ma tak obłędnej barwy jak jego poprzednik, ale teren wokół niego wygląda o niebo lepiej. Tabliczka przypomina, że właśnie osiągnęliśmy 2 300 m n.p.m. Może to dziwnie zabrzmi, ale wyżej do tej pory nie byliśmy. Znamienne jest to, że w Szwajcarii na tej wysokości znajdują się jeszcze jeziora. W Polsce – już szczyty. Tu, w Szwajcarii, wysokość odbiera się inaczej. Dociera do nas, że wystartowaliśmy z Zermatt (1 608 m n.p.m.), położonego praktycznie na wysokości … Śnieżki (1 603 m n.p.m.). Ta perspektywa sprawia, że tym bardziej nabieramy pokory do gór.

Trudności na szlaku

Czy w związku z tym jest… trudniej? To zależy. Szlak Pięciu Jezior to trasa dla piechurów w dobrych butach trekkingowych. Jej 21 kilometrów może dać się we znaki nie tylko w nogach. Plecak trekkingowy waży swoje. Trzeciego górskiego dnia jego pas biodrowy obciera biodra. Nie straszne nam utrudnienia, więc konsekwentnie idziemy do góry. * W razie problemów lub niepogody możemy skorzystać z kolejki Sunnega – Zermatt, tuż obok jeziora Leisee. Właśnie dlatego lepiej zostawić je sobie na koniec. W szczycie sezonu (1 lipca – 31 sierpnia) bilet dla osoby dorosłej kosztuje 20 CHF w jedną stronę bądź 29 CHF w dwie strony.

Pomimo konkretnych wysokości szlak Pięciu Jezior nie jest ekspozycyjny, więc nie posiada żadnych sztucznych ułatwień. Pewną trudnością może być za to różnica wysokości na całej trasie. Wybierając się na ten trekking musimy się nastawić na 980 metrów przewyższenia. Teoretycznie to 700 metrów mniej, niż nasza trasa do stóp lodowca Eiger, o której pisaliśmy tutaj. Jednak w praktyce solidna kondycja to podstawa. My zbudowaliśmy ją najpierw w polskich górach a potem przez dwa dni w Alpach. W słoneczny dzień (a taki dostaliśmy „w prezencie” od pogody) przewyższenia mogą jeszcze bardziej utrudnić marsz.

Niczym w Himalajach

Trzecie jezioro, Grindjisee, schowało się wśród drzew na wysokości 2 324 m n.p.m.. Chcąc je znaleźć, odbijamy nieco z głównego szlaku. Jezioro jest bardziej zielone od pozostałych – może dlatego, że otacza je rząd iglaków. Ostry szczyt Matterhornu wystaje ponad ich czubkami. To zapowiedź tego, co zobaczymy na koniec trekkingu. Zapowiedź tak kusząca, że szybko wracamy do głównej trasy. Chcemy skończyć cały trekking, bo na popołudnie zapowiadali deszcz. Trasa robi się teraz zdecydowanie szersza i konsekwentnie pnie się pod górę. Szerokości jednak nie wystarcza, gdy słyszymy ryk silnika za sobą.

Przyklejamy się do zbocza, by przepuścić jadące za nami auto. Biały pickup wznieca tumany kurzu. Szara, szutrowa droga i białe szczyty na horyzoncie. Panorama górska powoli nie mieści się w kadrze. Mamy wrażenie, że to nie Alpy, lecz Himalaje. Przed nami inni górscy pielgrzymi kroczą powoli do celu. Ich spuszczone głowy świadczą o tym, że lekko nie jest. Ale już niedaleko, jeszcze tylko jeden zakręt. I w końcu otwiera się TEN widok. Miejsce, w którego istnienie trudno po prostu uwierzyć. Na 2 537 m n.p.m doznajemy osobistego, górskiego spełnienia. Nie można być bardziej szczęśliwym.

Matterhorn na tle jeziora

Stelisee to alpejskie must see. Majestatyczny Matterhorn odbija się w spokojnej tafli jeziora, wręcz wystawiając się do zdjęć. Jego charakterystyczny wierzchołek podziwiają tu piechurzy ze wszystkich stron świata. Wielu odpoczywa na rozstawionych ławeczkach, niczym widzowie w teatrze. I choć górski aktor tego miejsca jest chlubą Szwajcarii, to nikt nie bije się o pierwsze miejsca. Nie ma dzikich tłumów, jak nad Morskim Okiem. Nikt nie hałasuje, można w spokoju nacieszyć oczy. Gdy w końcu zaczynamy schodzić, zostawiamy za sobą inne odległe szczyty. Nad nimi kłębią się białe chmury, które wyglądają niczym lawina. Ten widok „goni” nas aż do miejsca, w którym trzeba podjąć męską decyzję

Sunnegga, stacja wspomnianej kolejki. Szlak rozdziela się na dwie drogi – możemy konsekwentnie iść w dół lub odbić do góry, trasą na Rotthorn (3103 m n.p.m.). Trzytysięcznik na wyciągnięcie ręki, do zrobienia na własnych nogach. Serce rozdarte na pół, bo campingowe obowiązki już na niego nie pozwolą. Chcemy jeszcze przygotować kolację i wykąpać się za dnia. W naszym „obozowym” trybie kąpiel po zmroku nie jest niczym przyjemnym, bo po całodniowym wysiłku organizm szybko się wychładza. Z żalem schodzimy więc w dół. Niedługo po lewej stronie pojawia się ostatnie jeziorko na trasie, Leisee (2 232 m n.p.m.) – już mniej ciekawe. Nasza wyprawa dobiega końca.

Podsumowanie

Wieczór na kempingu jest krótki. Zaczyna padać, więc po kąpieli szybko kończymy kolację. Wpadamy do auta, zatrzaskując bagażnik. Na mycie zębów nie ma już czasu. I choć zmęczenie daje o sobie znać, to jest nam przykro, że jutro nie ruszymy już na szlak. Pociesza nas myśl, że w planach mamy coś równie wyjątkowego. Ale o tym w następnym poście.

Author

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *