Wyjeżdżając z Andory byliśmy pełni dobrych opinii o napotkanych ludziach, niezależnie od nacji. Niestety, w pierwszy kontakcie z Hiszpanią spotkało nas niemiłe zaskoczenie. Nasz kemping „pierwszego wyboru” – nad samym morzem – nie odbierał telefonów. Pojechaliśmy na pole w głębi ląd – i to był błąd.
Cisza przed burzą
Niby przy głównej drodze, a jednak coś było nie tak. Barcelona niecałe 25 kilometrów dalej, dojazd bezpośredni autobusem a tu same pustki. Wiatr przewiał kurz po tej smutnej polanie i serio poczuliśmy się, jak na dzikim zachodzie. Brakowało tylko pojedynku na strzały, ale 12:00 w południe minęła już dawno temu. 37 euro za taką lokalizację?
Z jedynej stojącej tu budki wyłonił nam się człowiek. Zgarbiony, podstarzały Hiszpan – pomimo swojego wieku dobrze dogadywał się w języku Szekspira. Chyba czytał w naszych myślach, bo od razu zaczął się usprawiedliwiać. Dopiero niedawno otworzył pole, na razie czynna jest tylko jedna trzecia powierzchni – stąd te pustki. Lipiec, sam środek wakacji – a ten tłumaczy, że jest jeszcze przed sezonem. Było już po 20:00, byliśmy zmęczeni. Chcieliśmy po prostu zjeść, wziąć prysznic i spać. To tylko jedna noc.
Iskra zapalna – pranie
Zaczęliśmy planować jutrzejszą Barcelonę, ale z rozmyślań wyrwała nas szara rzeczywistość – pranie! Bez tego nie jedziemy dalej, bo właśnie wjechał przedostatni zestaw ciuchowy. Ale przecież przy sanitariatach jest pomieszczenie, a w nim dwie – równie smutne jak kemping – pralki. Super, nie czeka nas tona ręcznego prania do północy! Nic z tego – mówi Robert – właściciel udostępnia pralki tylko dla dwóch bungalowów na krzyż.
Zajęłam się obiadem, który coraz bardziej bulgotał w garnku. Robert poszedł do recepcji, by uciąć sobie miłą pogawędkę o pralkach z naszym gospodarzem – tyle w teorii. W praktyce Hiszpan nadął się jak byk na corridzie i kazał nam się wynosić. Natychmiast i już! Mówiliśmy, że jesteśmy „zameldowani” w książce – rozgniewał się tak, że nie było żadnego „ale”. Żona nie miała na niego żadnego wpływu – przewróciła tylko oczami; faktycznie musimy uciekać.
Szybka ewakuacja
Żona nie miała na niego żadnego wpływu. Przewróciła tylko oczami, że faktycznie musimy uciekać. Nie lubimy być tam, gdzie nas nie chcą, więc spakowaliśmy majdan w trzy minuty. Pół gotowy obiad wjechał z powrotem do słoika. Pole namiotowe El Vedado („vedado” to po hiszpańsku „teren zamknięty”) zostawiliśmy za sobą. Pognaliśmy w kierunku kempingu „pierwszego wyboru”. Modliliśmy się w duchu, by było otwarte.
Szczęśliwe zakończenie
Na szczęście gospodarz – chłopak wyglądający trochę jak Pep Guardiola – był przeciwieństwem porywistego staruszka. Morze nie było zbyt czysto, ale przynajmniej było spokojnie. A my ostatecznie znaleźliśmy się tam, gdzie od początku chcieliśmy – 100 metrów od morza, z widokiem na piękną plażę. Chyba tak właśnie miało być.