Wielowymiarowa Barcelona, serce całej Katalonii, miasto – portfolio wielkiego mistrza Gaudiego. Metropolia, wypełniona międzynarodowym gwarem, w której spotykają się wszystkie katalońskie ścieżki. Nie możemy go pominąć, bo leży na naszej trasie do Gibraltaru.

Wzdłuż katalońskiego wybrzeża

Do Barcelony możemy dojechać kolejką, bo tory wloką się dosłownie za główną ulicą. Nie idziemy na łatwiznę, lecz decydujemy się na przejażdżkę rowerem. Przez cały tydzień nie ćwiczyliśmy i nasze ciała pragną trochę ruchu. Naszym rowerom też należy się rozruch – w końcu przejechały w bagażniku już 2343 kilometrów. Siedem ostatnich nocy demontowaliśmy je i montowaliśmy ponowie, teraz czas na trasę. Ścieżka nad wodą jest tak piękna, że grzech z niej nie skorzystać. Jest idealna, ale samo rowerowanie ma swoje plusy i minusy.

Po pierwsze – temperatura szybko weryfikuje nasze możliwości; często zatrzymujemy się na głębszy oddech. Po drugiewoda z lewej kusi ogromnie; ciężko utrzymać rygor dojazdu do samej Barcelony. Patrzymy łakomie w prawo, ku morzu – przydałby się krótki postój, choćby na zamoczenie stóp. Może i dobrze, że między cywilizacją a cywilizacją trasa wygląda czasem jak zapomniany trakt. Fale rozbijają się o skałki i zabierają tak dużo lądu, że już nie ma miejsca dla ludzi. Nieliczni (odważni) próbują „wyrwać” trochę kąpieli dla siebie w tym trudnym terenie.

„Rower jest wielce OK”

Postanawiamy sobie, że przeznaczymy dzień na plażowanie później. Teraz  – wjeżdżamy do Barcelony, na dalsze dzielnice. Z tej perspektywy stwierdzamy, że fani dwóch kółek są tutaj traktowani jak prawdziwi uczestnicy ruchu. Dwukierunkowy pas dla rowerów biegnie środkiem jezdni niczym promenada. Pojawia się nawet rowerowe rondo – cykliści mogą się poruszać dwupasmową śluzą przy samym środku. Na tym rondzie każdy rowerowy pas ma swoje oddzielne światła i zjazd. Kochamy takie miejsca!

Podróże rowerem przez zagraniczne miasta to ostatnio nasza nowa frajda. Zakochaliśmy się w tej formie zwiedzania rok temu, podczas wizyty w Berlinie. To piękny sposób na city brake – daje nam możliwość „wsiąknięcia” w dane miasto, choć na chwilę. Możemy odjechać kawałek od najbardziej popularnych atrakcji i przejechać przez zwykłe osiedla. Jesteśmy nie tylko uczestnikami ruchu drogowego danego miejsca – jesteśmy tymczasowymi uczestnikami codziennego życia jego mieszkańców.

Barceloną omotani

Skomplikowana siatka połączeń coraz bardziej się rozrasta, bo zbliżamy się do centrum. Właśnie minęliśmy znak na Euro Velo Mediterranean Route, skręcamy na lewo. Ścieżka prowadzi teraz centralnie nad samym morzem. Po mało uczęszczanych, nadbrzeżnych skałkach, nie ma tu śladu. Teren szybko zmienia się w miejską plażę w stylu glamour. Drogie bary przesłaniają widok na wodę i horyzont. Zostalibyśmy na lemoniadę lub lody – ale odwracamy wzrok, by myśleć tylko o miejskich atrakcjach Barcelony.

Z daleka już widać duże rondo, ogromna rzeźba jaszczurki. 11 (już!) lat temu byłam w Barcelonie z wycieczką – pewna jestem, że to zaraz obok jest wejście na główny deptak. Ale nie – trzeba podjechać jeszcze do kolejnego check pointu, wzdłuż wody. I już wyrasta wielka kolumna, symbol miasta. Na jej szczycie Kolumb patrzy z zachwytem na katalońską ziemię obiecaną.

Katalońska migawka unplugged

Ten „punkt startowy” do zwiedzania Barcelony osiągamy dość późno, około 19:00. Zaraz za nim jest reprezentacyjna La Rambla – trakt, który łączy morze z „głębią” miasta. Eleganckie restauracje mieszają się z kioskami, w których można nabyć tandetne, chińskie pamiątki – niech turysta choć przez moment da się nabrać, że nie zostały zrobione masowo. W tych kioskach, obok siebie – szaliki Barcelony i Realu; „pasują” jak ananas do pizzy. W końcu deptak się kończy, wychodzi na ogromny plac – Placa de Catalunya. Wielkie mrowisko ludzi przemieszcza się tu we wszelkie możliwe strony.

Nasze pierwsze wrażenia o rowerowym raju zniknęły. Ścieki dla rowerów zapadły się pod ziemię; ciężko nam iść z bicyklem zwykłym chodnikiem. Ale poza oficjalnymi ścieżkami chyba też można jechać.  „Na azymut”, na przełaj, „na czuja” – mkniemy rowerem gdzieś przez zawiłe uliczki Barcelony. Trafiamy na szeroki plac, z którego dobiegają gorące, hiszpańskie dźwięki. Kółko gapiów zamyka szczelnie krąg – wyciągamy szyję by dostrzec, że tam w środku tańczą dziewczyny, wyginając w rytm muzyki swoje giętki ciała. Pulsujący rytm sprawia, że ten barceloński obrazek zapada nam w pamięć.

W „niedoczasie” życia

Jeszcze jeden szeroki plac, to chyba mekka środowiska street art. Pełno chłopaków z deskorolkami. Obok artyści różnej maści, którzy próbują zainteresować swoją twórczością zabłąkanych turystów. Lokalna młodzież zbiera się tłumnie na okolicznych skwerkach – a bardziej piaskownicach, bo trawy nie ma tu zbyt wiele. Na końcu placu – wielki łuk triumfalny, jakby wejście na ten młodzieżowy teren. Nie wiemy, czy my – nieco starsi – jeszcze możemy tu być.

Sagrada Familia i Park Guell zamknęły swoje podwoje o 19:00. Musimy obejść się smakiem. Wnętrza cudu Gaudiego znów poczekają na kolejną wizytę. Nie uwiecznimy symetrycznej Barcelony, skąpanej w „złotej godzinie”. Okulary słoneczne przestają spełniać swoją misję – to znak, że czas na powrót. Tym razem koleją; drugi napotkany dworzec okazuje się tym właściwym. Udaje się porozumieć z miejscowymi, wsiadamy we właściwy pociąg. Wierzymy, że jutro tu wrócimy.

Morze na dobry sen

W planach jeszcze kąpiel w morzu. Bezpośrednio przy naszym kempingu, proso z rowerów – nie przepuścimy takiej okazji. Powoli zmierzcha, ale to nic – morze jest genialne orzeźwiające i zmywa z nas żar całego dnia. W naszym hotelu pod milionem gwiazd idziemy powoli spać.

Author

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *